Żorska podróżniczka, społeczniczka, antropolog i etnolog w jednym. Do Indii pierwszy raz jechała przez dwa tygodnie - wyłącznie drogą lądową. W Wietnamie przez przypadek zjadła mięso psa. Z mężem Australijczykiem zamieszkała w Berlinie. Wkrótce po raz pierwszy zostanie mamą. Jak wygądały inne, pierwsze razy Anity Czerner-Lebedew?
Kamila Hus-Wyrobek: Od sześciu lat pracuje pani w Muzeum Miejskim w Żorach. Jaka była pani pierwsza praca?
Anita Czerner-Lebedew: Za którą dostałam pieniążki? Nauka języka angielskiego w Indonezji, dziesięć lat temu. Przebywałam wtedy w Dżakarcie na stypendium i uczyłam się antropologii indonezyjskiej na Uniwersytecie Indonezyjskim. Mieszkałam niedaleko szkoły językowej. Lekcje odbywały się przeważnie od piątej do siódmej nad ranem, głównie kursy dla firm. Dostawałam dwadzieścia, a czasem nawet trzydzieści dolarów za godzinę. Za te pieniądze mogłam sobie spokojnie żyć i uczestniczyć w zajęciach na uniwesytecie. Dodatkowo dostawałam stypendium w wysokości pięćdziesięciu dolarów miesięcznie, a drugie pięćdziesiąt przysyłali mi rodzice. W szkole językowej pracował przede mną wykwalifikowany nauczyciel angielskiego. Był jednak z pochodzenia Chińczykiem, więc dla Indonezyjczyków wcale nie był orientalny, ciekawy. Blondynka z zielonymi oczami była dużo bardziej interesująca mimo, iż mówiła dużo gorzej po angielsku. Kursantom chodziło o przełamanie się - mieli blokadę w mówieniu do białego człowieka, określanego w slangu indonezyjskim „bule”. Wtedy właśnie zainteresował mnie temat różnic kulturowych.
KH-W: I pierwsze, zapisane wnioski.
ACz-L: Przygotowywałam artykuły na temat prowadzenia rozmów biznesowych obu stron: Indonezyjczyka i Europejczyka. Różnice w kuchni, w zachowaniu, o co pytać, a o co spytać nie wypada. Przykładowo: Indonezyjczyk najpierw zapyta o wiek, bo od tego zależy przyjęcie stylu prowadzenia rozmowy. Drugie pytanie dotyczy rodziny, trzecie – ilości dzieci. A w Polsce? Na pierwszy rzut zapytamy o pogodę, co dla Indonezyjczyka jest absurdem. Bo pogoda w Indonezji, jest prawie cały czas taka sama: gorąco lub bardzo gorąco.
KH-W: Pierwsza daleka podróż.
ACz-L: Ważną, ale mentalnie daleką, była wyprawa do Rumunii, jakieś piętnaście lat temu. Pojechałam z ekipą etnologów ze studiów do miejsca zupełnie mi nieznanego. Zobaczyliśmy piękne, dziewicze miejsca, poznaliśmy przesympatycznych ludzi. Tam wracałam jeszcze cztery razy. Są tam góry, które uwielbiam.
KH-W: A „fizycznie” daleka podróż?
ACz-L: Indie, w roku dziewięćdziesiątym siódmym. Dotarliśmy tam drogą lądową: pociągami, autobusami, stopem. Podróż zajęła nam dwa tygodnie. Wybrałam się na miesiąc, a zostałam pół roku.
KH-W: Co ze studiami?
ACz-L: Nasz uniwersytet, imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu, chłonął innowacyjne pomysły z zachodu. Student miał zdobyć odpowiednią liczbę punktów za tematy obowiązkowe, fakultety i oceny. To co miałam zrobić w rok zrobiłam w jednym semestrze, więc nie spieszyło mi się z powrotem do Polski.
KH-W: Wracając do Indii...
ACz-L: Spaliśmy we trójkę, w pokoju za dolara. Był to bardzo skromny pokoik, ale wtedy nam to zupełnie nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Im bardziej niewygodnie, tym bardziej interesująco. Na cały pobyt w Indiach wydałam może pięćset dolarów? Z powrotem wróciłam samolotem: była promocja rosyjskich linii – lot do Warszawy za sto pięćdziesiąt dolarów.
KH-W: Najdziwniejsze spotkane zwierzę:
ACz-L: Kangur jest bardzo „pozytywnie dziwnym” zwierzęciem. Gdy się zdenerwuje robi przymiarkę do kopnięcia dolnymi, albo boksowania górnymi kończynami. Ogon mu służy za podpórkę, by mógł się rozhuśtać. Za to wombata nie znałam. Ma sierść jak królik, tylko trochę dłuższą. Jest średniej wielkości, silny, zbity, ma krótkie nóżki. Żyje mniej więcej jak kret – grzebie nory. Widziałam też martwą anakondę w Amazonii. Słyszałam, że są duże, ale na żywo? Była ogromna! Więcej ani palca nie wsadziłam do rzeki, a co dopiero się kąpać, jak niektórzy.
KH-W: Największa budowla, jaką pani widziała, to:
ACz-L: Wieże World Trade Center. Pół roku przed wyjazdem do Indonezji mieszkałam w Nowym Jorku. Miałam wtedy chłopaka, który pracował w jednej z największych firm księgowych w Stanach Zjednoczonych. Mieli swoje biura właśnie w wieżach, dlatego często spotykaliśmy się w parku pod WTC. W sierpniu wyjechałam do Indonezji, a we wrześniu był atak. Na szczęście z moich znajomych nikt nie ucierpiał.
KH-W: A gdzie poznała pani swojego męża?
ACz-L: W Spinozie, dwa lata temu :) Jest Australijczykiem i mieszkał w Żorach będąc asystentem trenera w klubie siatkarskim Jastrzębski Węgiel. Teraz trenuje drużynę Berlin Recycling Volleys w Berlinie, dokąd się tymczasowo przeprowadziliśmy.
KH-W: Najmniejsze miejsce, które pani odwiedziła:
ACz-L: Archipelag wysp Andamany i Nikobary, blisko Myanmaru. Na sąsiednie Malediwy przyjeżdża mnóstwo wycieczek. Andamany są częściowo otwarte, ale nie ma tam wielkich hoteli i tłumów. Część zamieszkała przez tubylców jest zamknięta dla turystów. Nikobary są zupełnie odizolowane, jest też mnóstwo wysp niezamieszkałych. Decydując się na pobyt na bezludnej wyspie trzeba przypłynąć promem, lub przylecieć samolotem. Wyposażyć się w harcerski niezbędnik, uszyć hamak, samemu rozbić obóz. Poprosić jakiegoś rybaka, żeby codziennie przywoził świeże ryby, owoce i żeby przyjechał po nas za tydzień, czy dwa. Obozowałam tak z kolegą z Hong Kongu. Wyspa była naprawdę maleńka. Miała ze trzy, może cztery palmy i ocean dookoła. Z drugą, większą wyspą, łączył ją piaszczysty przesmyk, który wyłaniał się z wody tylko o określonej porze. Wtedy chodziliśmy po słodką wodę, której brakowało u nas. Kolega był rewelacyjny, znał się na rybach i innych owocach morza. Nurkował, po czym wypływał z jakimś kawałkiem skały wołając: „Anita, Anita, delicious!”. Wrzucał to do ogniska, i po chwili okazywało się, że w środku są małże. Ja natomiast potrafiłam rozpalić ogień. Nauczyłam się tego jeszcze w harcerstwie.
KH-W: Najmniejsza rzecz, jaką trzymała pani w rękach:
ACz-L: W pamięci utkwiły mi przepiękne przedmioty z największego w Ameryce Południowej Muzeum Złota w Kolumbii. Dzieła prekolumbijskie plemion indiańskich,bardzo zaawansowanych technologicznie. Bardzo niewielki procent tej sztuki się zachował. Maleńkie cuda: rzeźby, naszyjniki, kolczyki. Resztę przetopiono na sztaby złota. Każde z plemion miało swoją technikę wytapiania i rzeźbienia. Do żorskiego Muzeum, w ramach projektu AmerIndia, przywiozłam dwanaście pektorałów tego typu, które pokazywałam dzieciom w czasie lekcji i warsztatów „Tajemnice El Dorado”.
KH-W: Najbardziej obrzydliwy poczęstunek:
ACz-L: Piętnaście lat temu na pewno byłam bardziej otwarta na ciekawostki kulinarne. W Amazonii częstowali mnie larwami owadów, ale nie skusiłam się. Mieli świetną przyprawę, bardzo ostrą, myślałam, że to chilli. Okazało się, że to proszek z mrówek. Za to w Wietnamie...
KH-W: Tam jedzą wszystko.
ACz-L: Dokładnie. Miałam dwie takie sytuacje. Podczas pobytu w Hanoi zaprzyjaźniłam się z pewną Wietnamką. Raz poszłam z nią i jej córką na targ, wybrać pieska. Sprzedawali ładne, białe kuleczki. Byłam pewna, że to dla córki, do domu. Potem zaproszono mnie na kolację. I tak sobie jemy, jemy, kończymy. Rozglądam się i nie widzę czworonoga więc pytam, gdzie jest... Mięso psa jadają tam zwłaszcza w chłodne dni, bo rozgrzewa.
Druga sytuacja, tym razem na południu Wietnamu, w miasteczku Dalat. Pojechałam tam robić badania do pracy magisterskiej. Rektorem tamtejszego Uniwersytetu był pan, który studiował kiedyś w Polsce i świetnie mówił w naszym języku. Zaprosił mnie na oficjalną kolację z wykładowcami. W restauracji zastałam uginający się od jedzenia stół, małe miseczki i do tego dziwny, intensywny zapach. Cały czas myślałam, co tak śmierdzi, i dlaczego nikt nie reaguje. Pod koniec przyjęcia ów rektor zapytał, czy już próbowałam ich tradycyjnego sosu ostrygowego. Do dziś pamiętam ten „specyficzny” zapach.
KH-W: Najzabawniejsza sytuacja:
ACz-L: Pamiętam, jak przyjechałam do Kolumbii, nie mówiłam po hiszpańsku – wyłącznie po angielsku. Często słyszałam, gdy miejscowi się spotykali, mówili: „Y que más?” (czyt. i ke mas, przyp. red. kh-w). Najpierw zadawali pytanie "Cómo estás?" (czyt. komo estas, przyp. red. kh-w) –„ jak się masz”, a potem „Y que más?”, czyli „i co jeszcze”, „co nowego u ciebie”. Po kilku dniach pobytu zrobiłam się na tyle odważna, by pójść do sklepu. Wybrałam jakieś pomidory, ziemniaki, po czym idę do kasy. Sprzedawca pyta: „Y que más”. Wobec tego uśmiechnęłam się i odpowiedziałam, że wszystko w porządku. Z grzeczności zapytałam go o to samo i w tym momencie cały sklep wpadł w śmiech. Od razu poczerwieniałam, bo dotarło do mnie, jaki popełniłam błąd. Tam nauczyłam się z siebie śmiać. Tego luzu nam w Polsce bardzo brakuje.
KH-W: Najniebezpieczniejsza sytuacja:
ACz-L: Też w Kolumbii. Wybieraliśmy się z kolegą Kolumbijczykiem na kolację, musieliśmy wypłacić pieniądze z bankomatu. W restauracji wydaliśmy praktycznie wszystko. Po wyjściu z lokalu podeszło do nas dwóch chłopaków. Od razu skierowali się ku koledze, wyciągneli nóż. Nie zauważyłam tego, bo odwrócili się do mnie tyłem. Kolega otworzył portfel, pokazał, że ma tam marne trzy dolary. W kieszonce kurtki miał za to telefon komórkowy. Bandyci zabrali łupy i zaczęli uciekać. Wiedziałam, że była to już chyba dziesiąta komórka kolegi, ciągle gdzieś je gubił, więc zaczęłam krzyczeć, żeby telefon oddali. Że kolega znowu straci wszystkie numery, że my biedni. W końcu jeden ze złodziei zatrzymał się, odwrócił i zaczął biec w moją stronę. Po czym stanął, przeklął coś pod nosem i oddał mi komórkę. Dopiero po wszystkim dowiedziałam się o nożu. Oprócz tego incydentu nigdy nic złego mnie nie spotkało.
KH-W: Aż trudno uwierzyć!
ACz-L: Świat jest o wiele bardziej bezpieczny, niż nam się to wydaje w relacjach z telewizji. W informacjach podaje się głównie newsy związane z jakimiś tragediami. A przecież świat to normalni ludzie, którzy po prostu żyją swoim życiem, swoimi problemami. Wiadomo, że są wyjątki, ale bardzo często ci właśnie ludzie spotykając na swojej ścieżce obcego z chęcią mu pomogą.
KH-W: W takim razie życzę samych, pomocnych ludzi na pani ścieżce podczas kolejnych, egzotycznych podróży. Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia: archiwum Anity Czerner-Lebedew
Proszę o więcej wywiadów z takimi ciekawymi mieszkańcami Żor.
nie lubie jej!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Nie wybacze jej tego psa!!!!!!!!!!!!!!!!! wrrr :(((((((
Co kraj to obyczaj, u nas jedzą schabowego, u nich przysmakiem są psy. Reksio na pewno był dobry.
nie co kraj to obyczaj.Bo psów nie hoduje się po to by je jeść,były sobie dzikie,ale z czasem skumplowały się z ludźmi-i broniły człowieka i to z nim chodziły na polowanie,nikt nigdy nie jadł psów,tylko te żółtki poje... zjedzą nawet płód dziecka!!!!!!!!!!!!
Pies to przyjaciel człowieka.
Chyba jedna z najciekawszych osobowości Żor. Wiecej wywiadów z takimi ludźmi!
@Kaśka Ciekawe co hindusi o Tobie by powiedzieli, wiedząc że jesz mięso ze świętej krowy ;]
Najmniejsza rzecz, jaką trzymała pani w rękach... dwuznaczne pytanie :D :D
"Jak wygądały inne, pierwsze razy Anity Czerner-Lebedew?"
Niestety o najważniejszym pierwszym razie ani słowa :)